Mąż nazywa mnie niedzielnym kierowca, choć ja strasznie się przeciwko temu określeniu buntuję.
Nie mogę się jednak nie zgodzić, że tak naprawdę poruszam się wokół dwóch okolicznych miasteczek, odwożę dzieci do szkoły no i wiozę rodzinę do…kościoła. Jestem jednak przesadnie ambitną osobą i postanowiłam udowodnić nie tylko mężowi, ale i całemu światu, że kierowca ze mnie wspaniały!
Długo zastanawiałam się, jak zdobyć finanse na własny wóz. Do tej pory poruszałam się samochodem rodzinnym. Premia w pracy sprawiła, że mogłam sobie pozwolić na zakup bardzo używanego, ale sprawnego autka. Było oczywiście czerwone? Nie! Wiedziałam, że mówi się o kobietach, iż rozpoznają samochody według kolorów Mój pojazd to uroczy ford o kolorze srebrny metalic.
Czytałam mnóstwo o tym modelu, aby nikt nie zaskoczył mnie pytaniem o jakiś element, o którym nie będę miała pojęcia. Poznałam moje autko na wylot.
Od tej pory sama tankowałam go, sprzątałam, a nawet pojechałam na przegląd techniczny. Nie robiłam jednej rzeczy – nie miałam do czynienia z uzupełnianiem oleju i płynów np. w spryskiwaczach. Myślałam, że pod maskę nie muszę zaglądać po wizycie na przeglądzie i u mechanika. W razie awarii miałam skorzystać z fachowej pomocy w zakładzie mechanicznym.
Jeździłam już kilka miesięcy, aż przyszła mroźna zima. Zmiany kół dokonałam, bo usłyszałam, jak koledzy mówią o tym w pracy. O płynie do spryskiwaczy już nie. Stawiałam auto przed domem, bo garażu mąż nie chciał mi oddać, uważając kolejne auto za fanaberię. Pewnego dnia wsiadłam do środka i poczułam się jak w magicznej krainie – na szybach otaczał mnie las cudownie wymalowanych mrozem wzorów roślinnych. Niestety kompletnie nie widziałam z wnętrza auta nawet fragmentu drogi. Zaczęło się mozolne skrobanie szyb.
Sąsiad spytał, czy mam odmrażacz do szyb, a ja skłamałam, ze mi się skończył i zapomniałam dolać. No i nie zabezpieczyłam szyb matami na noc, bo nie miało być mrozu… Wydawało mi się, ze łatwo mi poszło. W garażu znalazłam właściwy płyn, a w internecie szybko przeczytałam, gdzie go wlać. Tym razem się udało. Przygotowałam sobie ręczny spryskiwacz do szyb i na stacji paliw kupiłam zapas płynu i maty ochronne. Zamówiłam też plandekę na cały samochód. Cieszyłam się w duch, co też mąż powie.
Niestety „ślubny” nie skomentował moich osiągnięć, bo prawdopodobnie uznał to za coś oczywistego. Było mi przykro, bo moje ambicje nie zostały docenione.
Przyszła wiosna, a ja wpadłam na pomysł, aby odwiedzić dawno nie widzianą przyjaciółkę. Mieszkała pod Warszawą, więc nie musiałam wjeżdżać do samej stolicy, ale odległość od domu była dla mnie wyzwaniem. Przyjaciółka ogromnie się ucieszyła i zaplanowała cały pobyt. samotnie wychowywała syna w pięknej willi otoczonej dużym parkiem. musiałam to koniecznie zobaczyć.
Przygotowałam się idealnie, czyli odwiedziłam salon piękności, spakowałam najlepsze ubrania i kosmetyki, wyczyściłam autko na błysk i…byłam gotowa. Przynajmniej takie było moje wrażenie.
Jednak „pycha kroczy zawsze przed upadkiem”. Tak też było w moim przypadku. Korzystając z dobrodziejstwa nawigacji GPS dotarłam na miejsce bez większych problemów.
Cieszyłyśmy się z przyjaciółką z naszego spotkania jak małe dziewczynki. jej dom rzeczywiście był imponujący, a ogrodu po prostu jej zazdrościłam. To była prawdziwa posiadłość. Przyjaciółka jednak wyjaśniła, że to część majątku jej męża, który otrzymała podczas rozwodu. Takie miejsce wymaga mnóstwa pieniędzy na utrzymanie, a były zobowiązał się zapewnić dziecku taki luksus tylko do jego pełnoletności. potem przestanie go finansować. Przyjaciółka ciężko pracuje, aby stać ja było na zakup własnego mieszkanka, bo posiadłości sprzedać nie może. Chora sytuacja.
Spędziłyśmy jednak cudownie te kilka dni na wspomnieniach i mnóstwie śmiechu i wina, ale przyszedł czas na pożegnanie. Zaprosiłam ją do mnie na kolejny długi weekend.
Gdy byłam w połowie drogi do domu, zapaliła się straszna ikonka oleju. Wiedziałam, ze oznacza kłopoty. Zjechałam na najbliższą stację. Wypiłam kawę i jednocześnie czytałam w internecie, co mam zrobić. W kilka minut wiedziałam wszystko. Tzn. tak mi się wydawało. Sprawdziłam bagnetem (nie wiedziałam, że to się tak nazywa) poziom oleju. Było go odrobinę na czubku. Należało więc dopełnić zbiornik. Już wiedziałam gdzie, więc otworzyłam zawór i dolałam oleju, jak paliwa, do pełna… Co dalej? Zalanie i zatarcie silnika, silnik do wymiany i koszty, koszty, koszty… A wystarczyłaby odrobina pokory i zapytanie kogoś – ile oleju do silnika..